niedziela, 19 stycznia 2014

4 days to go

Jedną ręką dopycham rzeczy w torbie, którą zabiorę za kilka dni na porodówkę. Drugą staram się wykonać pewien hendmejdowy projekt, przy użyciu igły z nitką - oczywiście. Natomiast prawą nogą potupuję w rytm tego utworu:


A lewa? Lewa odpoczywa.

Nie wiem czy w najbliższym czasie uda mi się opublikować zdjęcia nowego "cosia", być może dokonam tego dopiero wtedy, kiedy uda mi się oswoić z myślą, że teraz mój czas dzieli się na dwoje. A tymczasem chciałam po prostu podzielić się powyższym utworem, bo jam jest melomanka i mnie on pieści uszy niesamowicie.

A na koniec? Dowód na to, że kociak z blogowego banerka nie jest tylko wymysłem jego autorki.



Howgh!

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Spieszmy się deceniać drobiazgi, tak szybko umykają

"Ale ja mam szczęście. Mam nową ładną spódnicę i sweterek z pszczółką, zrobiłaś dla mnie obrazek i idę do przedszkola"

Oczy mi zawsze z orbit wychodzą, kiedy słyszę jak moje już-za-miesiąc 5 - letnie dziecko potrafi docenić rzeczy małe. Mama też umie, a co. Dzisiejszy dzień zaczęłyśmy przytulankami, całusem w nos i rzęsowymi łaskotkami po policzku. Później kawka, dobra muzyka (o, np. dziś sprawdził się stary, dobry Coldplay) i głowa na tyle utwardzona, że bez oporów można przebijać się przez mur codzienności.

Ah, właśnie, pasuje zaprezentować wyżej wspomniany obrazek made by Mama. Nowy świeżutki ścienny nabytek Z., wczoraj zmajstrowany:




A zawisł on w towarzystwie dzieła córki - zacnych baletnic w obierkowych tutu. Strugamy kredki i spódnice gotowe :)







Miłego dnia!


czwartek, 9 stycznia 2014

Coś słodkiego - bajaderki korzenne



Nie o szyciu. O żarełku. A precyzyjniej rzecz ujmując o czymś, co ratuje nas zawsze z opresji – czekoladowym buziozapychaczu.
Odkąd mój kalendarz ciążowy przeskoczył na 6. miesiąc, mam pierońską ochotę na słodycze (nie pisałam, że jestem w stanie błogosławionym? No to piszę – jestem i za ok. 2 tygodnie stanę się mamą dwóch córek).
No i biegam jak kot z pęcherzem od szafki do szafki, oglądam podchoinkowe słodycze córki, które jakimś cudem jeszcze nie zaginęły w otchłaniach żołądka i… zaciskam zęby, żeby tylko nie pochłonąć czegoś, co nie należy do mnie. Zaraz pojawiłoby się wypowiedziane gdzieś za moimi plecami pytanie „gdzie jest MÓJ <tu należy umieścić nazwę jakiegoś produktu cukromającego>?” Nie chciałabym ściemniać, że w nocy nawiedzili nas kosmici z planety Glukoza i że musiałam podarować im coś słodkiego, bo inaczej zamieniliby mnie w mały, błyszczący okruszek białego cukru…
Dlatego postanowiłam poszperać w moich kuchennych zapasach, pozbierać wszystko, co nada się do zrobienia śmieciowego „czegoś słodkiego” i zrobić sobie bajaderki DIY.

Ktoś zainteresowany? No to przepis udostępniam, a nuż ktoś ma podobny problem.

składniki:

- ok.500 g resztek ciasta (ja akurat wykorzystałam przeleżaną babkę noworoczną), ale mogą to być także sklepowe herbatniki, czy biszkopty
- 1/3 kostki masła
- 100 g mleka
- 2 łyżki ciemnego kakao
- kilka kostek czekolady
- jak ktoś lubi: rodzynki, wiórki kokosowe, orzechy, migdały (w kwestii bakalii można popuścić wodze fantazji)
- łyżeczka przyprawy korzennej
-  1/3 szklanki cukru (choć to kwestia gustu, bo jeśli ktoś posiada limit na przyswajalność słodyczy, to można z niego zrezygnować całkowicie)
- do obtoczenia: cukier trzcinowy i zblenderowane orzechy

I teraz do rzeczy. Resztki ciasta potraktowałam blenderem, a masłu zgotowałam kąpiel w mleku, dosypując cukier i kakao. Kiedy wszystko w rondelku stało się cieczą, dosypałam do niej zmielone ciasto, kostki czekolady oraz przyprawę korzenną. Drewnianą paciochą (czyt. łyżką) wymieszałam składniki i poczekałam (nie)cierpliwie aż masa zgęstnieje (coby się ją dobrze w rękach formowało). A później ulubiona część – papranko. Zmoczyłam dłonie i wio, ulepiłam z masy kuleczki wielkości hm, piłeczki pingpongowej. Na koniec obtaczamy je w cukrze trzcinowym zmieszanym z orzechami, wsadzamy na kilka godzin do lodówki, a następnie rzucamy się na nie i pożeramy ze smakiem. Możemy też poczęstować rodzinę, oczywiście.





sobota, 4 stycznia 2014

Mały, ciasny, ale własny

Kiedy jeszcze nie sięgałam głową ponad stół, lato było latem, a zima zimą, to mama zbudowała dla mnie dom.
Miał on okna, w których zawieszone były koronkowe firanki, w każdym pomieszczeniu widniała tapeta w innym wzorze, a na suficie wisiały sobie lampy z wielobarwnymi abażurami. I naprawdę świeciły! Te lampy, rzecz jasna.
A dom ten zbudowany był z pudełek. Po butach maminych i tatowych.
Dziś sama jestem mamą, więc cóż mogłabym dla niej zrobić jak nie domek dla wszelkich plastikowych ludków? Jest skromniejszy od tego, który zrobiła moja mama, nie ma okien, ni ścian kolorowych, ale za to jest ciut solidniejszy i... banalnie prosty w wykonaniu. No, o ile jest się w posiadaniu ściennego organizera tego typu:






Powyższy organizer zakupił mój fadernix w Lidlu, po czym nam go sprezentował. Tylko, że nie bardzo wiedziałam jak go spożytkować. Aż pojawiła się niespodziewana myśli i powstał domek. O taki:








Wystarczyło tylko powycinać z czerwonego filcu dachówki, poprzyklejać je na tekturkę, ręcznie przyszyć i poprzestawiać szufladki. Voila!

A dziś sobota. Leniwa i przyjemna, bo w głośnikach głos Keenan'a.